Tydzien temu armia katarowych zarazkow brutalnie wdarla sie w pozycje przeciwnika, biorac do niewoli malego Mikolaja. O zdrowy nosek walczylismy ile sil, ale powtarzajace sie na tym gruncie katastrofalne kleski doprowadzily niestety do calkowitego zaniku zdrowych jednostek wsrod domownikow. Przez kolejnych kilka dni toczylismy setki bitew, z ktorych nie zawsze udawalo nam sie wychodzic obronna reka.
Wszyscy poleglismy w obliczu zorganizowanej armii goraczkowej, miesnio-bolowej, gardlowej i katarowo-zarazkowej. W przeciwienstwie do poprzednich walk tego typu, po raz pierwszy
uzylismy specjalnych grup uderzeniowych w
postaci paracetamolu dla kazdego z nas! I wtedy zobaczylismy swiatelko w tunelu... Banda nasza mimo, ze wielokrotnie mniej liczna od tej zarazkowej, udowodnila ze w obliczu zagrozenia potrafi byc naprawde bardzo wytrzymalym przeciwnikiem.
Piatkowe popoludnie uznalismy za dzien, w ktorym sytuacja na froncie zmienila sie diametralnie, a za zwyciezcow okrzyknieto nasza trojce! Udalo sie- wrocilismy do zywych!
Po kilkudniowym domowym uziemieniu wyszlismy na wolnosc!
Moze nie tak pelni sil jak przed choroba, ale za to z perspektywa nacieszenia sie piekna pogoda jaka w koncu u nas zagoscila. Mamy laaaaaaattttooooo!
Weekend rozpoczelismy rodzinnym piknikiem w pobliskim parku.
Bylo karmienie kaczek, zabawa, kolacja na kocu i leniwe wylegiwanie sie na trawie...
Wczoraj pojechalismy do naszego ulubionego Castleton. Szczytow nie zdobywalismy, bo jeszcze sil na to nam brakowalo, ale spacer po miasteczku musielismy zaliczyc.
Tego dnia mialo tez miejsce pewne mile zdarzenie...
Przechodzac przez male osiedle domkow jednorodzinnych zapytalismy pewna kobiete pracujaca w swoim ogrodku, jak dojsc do najbizszego sklepu gdzie moglibysmy kupic wode. Kobieta dala wskazowki ja tam dotrzec i dodala, ze musimy sie spieszyc, bo zaraz zamykaja. Po przejsciu okolo pol kilometra przekroczylismy prog sklepu, kupilismy co chcielismy... a po wyjsciu ujrzelismy "pania z ogrodka" z butelka wody w rece... Poszla za nami, bo bala sie, ze zamkna nam ten sklep i nie zdarzymy kupic wody, wiec postanowila przyniosc nam swoja. Patrzylam na Nia z niedowierzaniem... juz nie pamietam, kiedy ostatnim razem spotkalam sie z tak bezinteresowna pomoca. Wiara w ludzi powrocila!
Dzisiajeszy dzien to juz calkiem inna historia.
W pelni sil wybralismy sie nad jezioro, nad ktorym jeszcze nie mielismy okazji postawic naszych konczyn. Piekna pogoda, pierwsza tegoroczna opalenizna, ciepla woda, zabawa kamieniami nad brzegiem, nowe znajomosci i okazja do kolejnego pierwszego razu...
Tym razem przyszla kolej na debiut kajakowy.
Wpakowalismy sie do srodka i oplynelismy jeziorko. Mega atrakcja, a Miko zachwycony!
 |
Zdjecie zrobione juz na brzegu |
A jutro czeka nas 27 stopni, a mnie brutalny powrot do rzeczywistosci....