Bez cisnien, aby wszystko zobaczyc, zajrzec w kazda najmniejsza uliczke, zrobic tysiace zdjec, koniecznie przejsc wzdluz i wszerz, zgubic sie i nabawic odciskow...
Tym razem juz nie bylismy tak rzadni poznania miasta, ale wciaz chetni by poczuc ten wspanialy wenecki klimat i przede wszystkim podekscytowani, ze wreszcie mozemy pokazac Mikolajowi jedno z najcenniejszych miejsc z listy swiatowego dziedzictwa ludzkosci.
I tak jak piec lat temu, podczas naszego 'tour de europe', tak i tym razem Wenecja nas nie zawiodla... Ponownie zachwycila, naszego malego podroznika rowniez.
Zatrzymalismy sie w tym samym miejscu co poprzednim razem, na kempingu w Punta Sabbioni, skad mieslismy pol godziny drogi promem do Placu Sw. Marka.
Cudownie bylo tam wrocic, zobaczyc znajome twarze i poznac calkiem nowe.
Rozmowy do poznych godzin nocnych z 'sasiadami' z pola na dlugo zapamietam... Trafilismy naprawde na mile towarzystwo. Spalismy w naszej niezawodnej 3-osobowej quechua, ktora tym razem przez bardzo cieple noce byla przeklinana przez nas na wszystkie mozliwe sposoby ;) Wygrzalismy sie w niej na maxa!
Ostatniej nocy zalapalismy sie na pokaz fajerwerkow rozciagajacy sie na 12 kilometrach plazy...
Tak Wlosi pozagnali lato...
Nasza wloska przygoda powoli zblizala sie ku koncowi... przyszla wtedy pora na bukowanie promu i hoteli na droge powrotna...
Nastepny przystanek Mediolan.
PS. Pierwsze cztery zdjecia to wspomnienie 2010 roku. Reszta tegoroczna.
Cudownie!!! Zdjecia zapieraja dech!
OdpowiedzUsuń